Kingsman: Tajne Służby to film, który spokojnie mogę opisać jako największe zaskoczenie ostatnich paru miesięcy. Przyznam szczerze, że nie interesowałem się pierwowzorem, na bazie którego powstał ten film i myślałem, że będzie to nieco poważniejsza wersja „Małych Agentów”. Tutaj mogę spokojnie użyć mema:
To co zobaczyłem wraz z Olą, przerosło nasze oczekiwanie po tysiąckroć – dostaliśmy błyskotliwą komedie akcji, która zachwyca, wyśmiewa, bije po mordzie i szokuje, by zaraz obśmiać wiele oklepanych motywów, które spotykamy w większości filmów z Hollywood. Słowa nie potrafią wyrazić tego, jak czułem się podczas paru scen, które mistrzowsko zmontowane sadzają widza w pierwszym rzędzie niczym nieskrępowanej walki.
Oto on – Harry Hart, który wygląda jak księgowy, ale w rzeczywistości jest tajnym agentem organizacji szpiegowskiej Kingsman, której hasłem przewodnim jest dyskrecja i elegancja. Myśleliście, że James Bond miał styl? Pomyślcie jeszcze raz. Jego zadaniem jest powstrzymacie magnata nowoczesnych technologii, Valentine’a, który wpadł na niecny plan oczyszczenia naszej planety z plebsu, który według niego, nie zasługuje na egzystencję. Oczywiście jego przesłanki są bardziej górnolotne – ma on na względzie ekologię i dobro planety, a że kasy ma jak lodu i przywódcy świata popierają jego plan…
Na szczęście Hart idzie za głosem rozsądku i próbuje wcielić w szeregi organizacji Eggsy’ego – nastolatka, który posiada spory potencjał, jednak na własne życzenie robi z siebie typowego blokersa, którego największym zmartwieniem jest w jakim pubie wypić piwo. Nie chcę tutaj zdradzać nic więcej z fabuły, bowiem jak w każdym dobrym filmie szpiegowskim – widz powinien prowadzić śledztwo razem z bohaterem.
Sceny akcji w tym filmie zrealizowano ze smakiem i nawet Ci, którzy kręcą nosem na przepełnione wybuchami, ruchome bohomazy rodem z Los Angeles, będą pod wrażeniem ile świeżości można wnieść do, wydawałoby się, oklepanych starć tajnej agencji i paczki zbirów.
Ostatni raz czułem się tak, kiedy [również z Olą], wybraliśmy się na John Wick. Tamtejsze połączenie diabelskiej precyzji ze zróżnicowaniem sztuk walki znalazło się i tutaj, lecz w bardziej dżentelmeńskim stylu. Jeśli pamiętacie „Rewolwer i Melonik” z Ralphem Fiennesem, to dodajcie do tego tonę brutalności, błyskotliwe żarty i buńczucznego nastolatka, który chce się wyrwać z marazmu codzienności typowego angielskiego blokowiska. Otrzymacie świetny odmóżdżacz, który zadowoli spragnionych akcji, zmęczonych korporacyjnym życiem ludzi.
Czas na wyróżnienia – Colin Firth kolejny raz udowadnia, że należy do czołówki brytyjskich aktorów, który nie boi się żadnej roli. Podczas scen akcji widać, że miał w zanadrzu kaskadera, który przejmował pałeczkę, kiedy robiło się gorąco, ale nie umniejsza to faktu, że jest to jedna z najprzyjemniejszych ról jakie przyjął i na pewno ociepli jego wizerunek nudnego arystokraty, w którego często się wcielał.
Kolejny plus leci w kierunku Samuela L. Jacksona, który na potrzeby roli postanowił seplenić, upodabniając styl mowy do Mike’a Tysona. Na początku było to śmieszne, później byłem pełen podziwu konsekwencji i lekkości, z jaką przychodziło udawanie tej wady. Również młody Taron Egerton, wcielający się w Eggsy’ego pokazał, że przy dobrze skrojonym scenariuszu, potrafi zabłysnąć. Zdecydowanie warty obserwowania aktor, który przy odpowiednim doborze ról, powinien bawić nas przez wiele lat.
Zdecydowanie polecam, szczególnie tym, którym nie widzi się seans „50 twarzy Greya„. Pomimo etykiety komedii akcji, Kingsman: Tajne Służby to miks pastiszu, groteski, kina akcji, filmów szpiegowskich i błyskotliwych dialogów, dzięki czemu idealnie wpasowuje się w gusta wielu z nas. Obowiązkowy dla każdego, kto w kinie szuka przede wszystkim rozrywki!
Film zobaczyliśmy dzięki Cinema City Arkadia, które zaprosiło nas na seans.
Zostaw odpowiedź