Star Trek: W nieznane – Szybko, wściekle, słabo

Star Trek: W Nieznane to pierwszy, odnowiony Star Trek, którego reżyserem nie jest już J.J. Abrams. Bałem się, że Justin Lin, znany dotychczas głównie z reżyserowania kolejnych odsłon Szybkich i Wściekłych nie da sobie rady w nowym gatunku. Muszę powiedzieć, że już po seansie, moje serce jest mocno rozdarte.

Poprzednie części, choć krytykowane przez zatwardziałych fanów Star Treka, przemawiały do mnie prostotą przekazu, humorem i spektakularnymi scenami okraszonymi masą efektów specjalnych. Oglądałem film sci-fi najwyższej półki, który jednocześnie dostarczał sporo rozrywki i był przystępny nawet dla kogoś, kto tego gatunku nie do końca trawi. Ja sam wciągnąłem się w serię dopiero za sprawą filmów Abramsa. Seriali jest tyle, że ciężko było mi wskoczyć w konkretną serię, bo zawsze chcę zobaczyć wszystko chronologicznie. Restart filmowego uniwersum był mi bardzo na rękę.

YouTube player

Poprzednie Star Treki Abramsa lubiłem, lubię też serię Szybcy i Wściekli [no co, każdy ma swoje grzeszki], co tutaj mogło pójść nie tak? Niestety, sporo. Najpierw ponarzekam. Justin Lin powinien zostać przy samochodach. Gdyby nie scenariusz, który współtworzył Simon Pegg oraz bardzo dobre kreacje Karla Urbana i Zachary’ego Quinto, nie wiem czy wysiedziałbym w kinie. Wydaje mi się, że reżyserowi ciężko wczuć się w klimat sci-fi i stosował chwyty, do których przyzwyczaił nas w serii Fast & Furious. Niestety te właśnie zagrania nie są uniwersalne, podążanie cyfrową kamerą za obiektami w kosmosie aż prosi się o szerokie ujęcia. Jedyną spektakularną sceną była ta, w której najbardziej ucierpiał USS Enterprise, później akcja nieco siada, by pod koniec znowu przyspieszyć. Przez to nierówne tempo, dla mnie film mógłby być krótszy o jakieś 30 minut, co wyszłoby mu tylko na dobre. Mierziło też dodanie wątku homoseksualnego Sulu. Po tym wszystkim, czekałem tylko na scenę,  w której Enterprise miałby 30 biegów i driftował w Drodze Mlecznej.

Odstawmy reżysera na bok, skupmy się na tym, czym tym razem chciano nas przyciągnąć do kin. Dla mnie niewątpliwym wabikiem był angaż Idrisa Elby. Jeśli nie wiecie kto to jest, zapraszam do Google i nadrabiania m.in. genialnych seriali: The Wire i Luther. W Star Trek: W nieznane, Elba wciela się w postać głównego złego, Kralla. Pamiętacie co mówiłem o mieszanych uczuciach? Z jednej strony dostajemy dobrze zarysowanego antagonistę, ale z drugiej strony w porównaniu z Khanem z poprzedniej części, Krall jest mi zupełnie obojętny. Tak samo jak los kapitana Kirka, który ma dość eksploracji nieznanych zakątków Wszechświata oraz perypetie Spocka, który musi udobruchać dziewczynę i zmierzyć się z powinnościami wobec swojego ludu.

Star Trek: Beyond 1

Plus za godne pożegnanie Leonarda Nimoya, choć to nie ten widok zabolał mnie najbardziej. O wiele boleśniejsze było oglądanie na ekranie Chekova, granego przez Antona Yelchina. Jak już zapewne wiecie, aktor ten zmarł, kiedy film był już w postprodukcji, więc nie zobaczymy go w ewentualnych kontynuacjach cyklu. Wielka szkoda, bo Anton miał zaledwie 27 lat…

Star Trek od zawsze kojarzył mi się z USS Enterprise, kosmosem i jego eksploracją – ta część filmu w większości odgrywa się na powierzchni planety i przez to, przynajmniej dla mnie, klimat mocno na tym ucierpiał. Wprowadzono postać Jaylah, którą odgrywa Sofia Boutella [znana m.in. z roli złej asystentki Samuela L. Jacksona z filmu Kingsman] – całkiem niezłą trzeba dodać, ale to wciąż nie to. Ale wiecie co, te całe narzekanie i tak nie ma sensu, bo…

IMAX sporo wybacza. Nie bez powodu wybrano Justina Lina na reżysera tego spektaklu. Ma on do czynienia z szybkimi, kolorowymi i pełnymi akcji filmami. Taki właśnie jest Star Trek: W nieznane. Jest szybki, rwany, dynamiczny i do bólu kolorowy. Wszystko wybucha, przelatuje przez ekran, kamera podąża dynamicznie za bohaterami i trzęsie się przy każdym wybuchu. To właśnie styl Fast & Furious i takie zabiegi są nieprzypadkowe. Nie wiem jak w zwykłym kinie, podczas seansów 2D, ale w IMAX czułem się jak część widowiska, a nie tylko bierny widz. Sceny w kosmosie, choć nieliczne, wywołują na twarzy szczery uśmiech dziecka zapatrzonego w gwiazdy nocą.

Star Trek: Beyond 2

Udźwiękowienie, a w szczególności ścieżka dźwiękowa skłoniła mnie do poważnej refleksji na temat stanu moich kolumn w mieszkaniu. Nawet w momentach, których fani Star Treka nie mogli się spodziewać, mam tu na myśli „muzykę klasyczną” – zobaczycie, zrozumiecie :) Podobał mi się przede wszystkim wpleciony w wiele utworów motyw przewodni, który szczególnie uwidaczniał się podczas scen triumfu protagonistów. Zastanawiam się ile musiałbym wydać na prywatną salkę kinową z udźwiękowieniem jak w IMAX – ktoś wie ile takie wynalazki kosztują w mikroskali mieszkaniowo-pokojowej?

Krążę wokół tematu samego filmu, bo tak naprawdę nie wiem co o nim myśleć. Kirk, McCoy, Spock, Uhura – są. Akcja, kosmos, Enterprise – są. Zwroty akcji, scenariusz okraszony humorem, oszałamiająca oprawa audio-wizualna potęgowana ekranem IMAX – są. Film jest dobry, jako rozrywka w IMAX, gdzie jesteśmy atakowani dźwiękiem i krystalicznym obrazem, a wszystko wygląda pięknie i ogromnie… ale to wszystko. Nie wyszedłem z kina z poczuciem „muszę zobaczyć to jeszcze raz”. W kategorii letniego kina lekkiego, typowego blockbustera do popcornu i kolejnego Star Treka przyznaję okejkę. W kategorii kolejny film sci-fi, który ni ziębi, ni grzeje niestety również. Abrams wespół z Cumberbatchem podnieśli poprzeczkę bardzo wysoko w „Star Trek: W ciemność” i niestety Lin oraz Elba, pomimo bogatego dorobku, nie byli w stanie pociągnąć tematu w podobny sposób. Nie żałuję wizyty w kinie, bo mimo wszystko bawiłem się dobrze, ale ciągle czekałem na „to wielkie coś”, co zapamiętam, kiedy już wyjdę. Nie doczekałem się.

Star Trek: Beyond 3

Na koniec trochę prywaty. Ja wiem, że teraz każdy może prowadzić bloga i napisać recenzję po zobaczeniu filmu w kinie, ale na boga, sprawdzajcie jeśli nie jesteście pewni niektórych informacji. Dziś na blogu, który specjalizuje się w filmach i serialach czytałem, że J.J. Abrams nakręcił w jednej ze scen świetny hołd dotyczący faktu śmierci Leonarda Nimoya. Surprise – J.J. już nie kręcił tego filmu, to Justin Lin był reżyserem. Abrams pozostał jedynie producentem, czyli doglądał, czy z jego dzieckiem wszystko w porządku, ale chyba przeoczył parę spraw. O tyle dziwne, że pod spodem autor wkleił informacje o filmie i tam już reżyser oraz producent był poprawnie wpisany. Kopiuj/wklej to fajna sprawa, ale czytajcie co kopiujecie. Drugi babol, to nieznajomość imion aktorów. Słyszeliście o Edwardzie Nimoyu? Ja całe życie myślałem, że to Leonard. I to nie jest narzekanie człowieka obeznanego z uniwersum Star Treka, bo do takich się nie zaliczam, to proste rzeczy, których nawet nie będąc pewnym, można sprawdzić w minutę.

  • 3 Komentarze
  • Filmy
  • 26.07.2016
Kategorie
Categories
Newsletter
Login
Loading...
Sign Up

New membership are not allowed.

Loading...