„Bogowie” bez serca

To nie jest kolejny prosty film, który ogląda się z nudów. To nie jest produkcja, na którą powinno się wchodzić z popcornem i rechotać przy każdym żarcie sytuacyjnym z sercem na pierwszym planie. To dobry film, który zapewne przejdzie przez kina bez większego echa i zginie w gąszczu nieudolnych produkcji sensacyjnych lub popierdółkowatych komedii. A szkoda, bo jako jedyny polski film od paru lat pokazał, że polskie nie musi oznaczać gorsze.

Specjalnie poszedłem na pierwszy poranny seans o jedenastej, by uniknąć tłumów, które wybrały ten film tylko z powodu jego medialnej „głośności”. Już od pierwszego zwiastuna chciałem zobaczyć ten film i nie mogłem sobie pozwolić, by nie pójść na niego do kina. Średnia wieku na sali oscylowała w granicach 50 lat, więc czułem się trochę nieswojo, ale kiedy rozpoczął się seans, dwie godziny minęły jak z bicza strzelił. Nie pamiętam który polski film pozwolił mi zatracić się w przedstawionym świecie i jednocześnie tak spieprzyć swoją końcówkę.

Z wiadomych względów nie będę tykał kwestii fabularnej, bo mimo wszystko chciałbym, żebyście sami wybrali się do kina. Spojlerom fabularnym mówię zdecydowane nie. Możemy za to przyjrzeć się grze aktorskiej, która była mocno nierówna. Czasami Tomasz Kot rzeczywiście wyglądał i zachowywał się jak Zbigniew Religa, a innym razem mocno przeginał i całość w odczuciu przeciętnego widza mocno traciła na realizmie. Żeby nie było, że walę opiniami z kosmosu – ze Zbigniewem Religą widziałem się raz, kiedy odwiedzałem chorego członka rodziny w Zabrzu. Mijaliśmy się na korytarzu kiedy on dosłownie przebiegł przez całą jego długość rzucając papierosem o podłogę i skręcił w kierunku sal operacyjnych. Pomimo słusznego już wieku nie brakowało mu werwy, a kroczący za nim lekarze mieli problem z dotrzymaniem mu kroku. Lekko zgarbiony, potężnej postury człowiek wzbudzał respekt samą swoją obecnością i takiego go właśnie zapamiętałem – jako osobę zdeterminowaną i nonkonformistyczną – reszta ciągle musiała dotrzymywać jego tempo.

YouTube player

O jego problemach z paleniem i piciem mogliśmy niechlubnie dowiadywać się w prasie i ten wątek, choć przykry, został zobrazowany w filmie aż nadto – dodajmy do tego zamiłowanie do szybkiej jazdy samochodem i przekleństwa, które wylatywały z jego ust jak z karabinu, a otrzymamy obraz człowieka, który jako pierwszy przeprowadził zabieg przeszczepu serca i który jako pionier nie bał się ryzykować wszystkiego w imię wyższej idei. Wyszło trochę patetycznie, ale spójrzmy prawdzie w oczy, gdyby nie on, bylibyśmy nie sto, a tysiąc lat za zachodem. Osądem działań doktora niech zajmą się mądrzejsi ode mnie, swoich poglądów osobistych nie zmienię, bo gdyby nie ten człowiek, wielu spośród nas mogłoby dzisiaj nie być.

Wróćmy do filmu – pierwsza scena, w której Tomasz Kot wchodzi zza kadru przed obiektyw kamery, charakterystyczny chód i nieodłączny papieros w dłoni – w tym momencie moje zdanie o tym aktorze zostało podtrzymane – to właśnie w takich rolach on czuje się najlepiej i dla takich ról warto płacić te 20 zł za bilet. Reszta obsady stara mu się dorównać i udało się to tylko Piotrowi Głowackiemu, który zagrał w pełni profesjonalnego kardiochirurga Mariana Zembalę. Niestety dla filmu – tylko ta dwójka aktorów brylowała, kradnąc show reszcie. Świetne zdjęcia, średnia ścieżka dźwiękowa i śląskie rejony – tak bliskie memu sercu.  Powoli budowany klimat, pokazanie problemów Religi, który po dwuletnim stażu w USA wraca do szarej polskiej rzeczywistości i trafia na mur w postaci starych kolegów po fachu bojących się zmiany obecnego statusu quo. Próby przemówienia im do rozsądku, stawianie się przełożonym, własna klinika, której otwarcie wcale nie było takie proste i w końcu – pierwsze podejścia do przeszczepu serca. Jako człowiek urodzony jeszcze zanim udało się tego dokonać, a znający tamte czasy jedynie z opowieści, wciągnąłem się w przedstawiony mi świat i kiedy chciałem więcej, film brutalnie przerwano.

Zauważam to już od dawna, że polskie filmy mają problem z sensownymi zakończeniami. Tak jakby ktoś stwierdził „możecie nakręcić 120 minut i ani sekundy dłużej”, więc buduje się napięcie przez ponad godzinę, potem następuje rozwinięcie historii, a najważniejszy finał ścieśnia się do 5 minut i urywa w najciekawszym momencie, na który czekali wszyscy widzowie. Nie jestem fanem takich praktyk i po raz kolejny wyszedłem z kina lekko zniesmaczony. Jak film i interpretacja Zbigniewa Religi trzymają, moim skromnym zdaniem, wysoki poziom, tak niektóre decyzje na poziomie produkcji są dla mnie czarną zagadką.

Czy warto się wybrać do kina? Jak najbardziej, tym bardziej, że jest to kolejna rola Tomasza Kota po „Skazanym na Bluesa”, którą z radością zobaczę ponownie, kiedy film ukaże się już na blu-rayu. Parokrotnie. A to zdarza mi się niezwykle rzadko.

  • 9 Komentarze
  • Filmy
  • 12.10.2014
Kategorie
Categories
Newsletter
Login
Loading...
Sign Up

New membership are not allowed.

Loading...